niedziela, 18 grudnia 2011

Na wigilijnym stole ...

Podczas studiów, zajęcia z geologii były dla mnie najlepszą pigułką na sen. Pan profesor najczęściej podawał suche fakty o minerałach wyciągając poszczególne próbki ze swoich zaklętych szufladek. Zapewne był On typem kolekcjonara i brakowało jemu charyzmy Indiana Jones, który z geologii zrobiłby podobną przygodę na wzór poszukiwaczy zaginionej arki. Dzisiaj trochę żałuję, że przysypiałem na jego wykładach, bowiem za każdym razem kiedy jestem pośród skalnych tworów to najczęsciej widzę w nich tylko formę czystej abstrakcji :-). Ten rodzaj geologicznej frustracji czasami zaowocuje w postaci kadru, w którym obraz w niczym nie przypomina minerałów z gabinetu Pana profesora.


W tym ujęciu ujrzałem bochenki chleba wypieczone w geologicznej piekarni. Domyślam się, ze żytnią mąkę zastąpił piaskowiec z Arizony a woda poprzez cykle zamarzania i odtajania uformowała ich ksztalt.
Przy okazji nadchodzących świąt, wszystkim życzę świeżo wypieczonego chleba na wigilijnym stole. Żeby święta były bardziej radosne niż wspomniane wykłady z geologii i żeby w każdej zaklętej szufladzie zamiast nudnych minerałów każdy mógł znaleść swój wymarzony podarunek.

czwartek, 8 grudnia 2011

Powroty

Gdzie i kiedy zacząć powrót w Narrows, to dla większości całkiem poważny dylemat. Było tam tak cudownie, że łatwo zapomnieć o wszystkim, a szczególnie o bezwzględnym upływie czasu.



Dla własnego bezpieczeństwa byłem zmuszony zaprogramować godzinę powrotu w komórce. Kiedy ta godzina wybiła, czułem się jakby to był poranny alarm, który przerywa mi sen o baśniowej krainie. Przeszedłem jeszcze kilkanaście metrów, żeby zobaczyć co kryje się za zakrętem. Oczywiście były za nim następne zakręty, których diabelska moc kusiła, żeby iść jeszcze dalej. Kiedy alarm zadzwonił już trzeci raz z trudnością zignorowałem pokusę i zacząłem wracać do wyjściowej bazy w świątyni Sinawava. W ostatniej fazie powrotu szliśmy ponownie razem i wtedy zapadła jednoznaczna decyzja - jutro tutaj wracamy. Szybko pojechaliśmy do Springdale, żeby przedłużyć wypożyczony sprzęt. Kiedy ściągaliśmy buty, po chwilowym doznaniu lekkości nagle zaczynamy zatykać nosy, buzie i staramy się kontrolować odruch wymiotny. Dla mnie to było najintensywniejsze doświadczenie z zapachem, którego odór był potężną dawka niewyobrażalnego smrodu. Jerzy to chyba najlepiej ujął w słowach: "Nie mam pojęcia jak to możliwe, by zdrowe, niegnijące ciało wykręciło taki numer".
Następnego dnia, Bronek i Jerzy z trudem zakładają wciąż mokre i zabójczo smrodliwe skarpety z neoprenu a ja podziwiam ich determinacje z przyzwoitej odległości. Widzac ich trud i poświęcenie poddałem się i wybrałem własne skarpety z wełny oraz suche traperki. Podwiozłem chłopaków, do świątyni Sinawava, którzy w strojach nurka wyruszyli na ponowny podbój Narrows. Ja podążyłem w przeciwny kierunku na podbój bardziej suchych ścian kanionu. Nie ukrywam, że przez pierwsze minuty bardzo tego żałowałem, ale czułem, że za jakiś czas przeżyje deja vu.  Dokładnie tak się stało, bowiem kilka miesięcy później, w sierpniu w towarzystwie Marty i Kuby ponownie miałem ten sam dylemat, w którym miejscu zacząć powrotna drogę z Narrows.


Marta zrobiła tam swoje życiowe zdjęcie, przepięknie oddając prawdziwą atmosferę tego miejsca. Zadbała o wszystkie kluczowe elementy klasycznej kompozycji, pierwszy plan, dynamika, oddanie skali ... O takich kompozycjach zwykłem mówić, że poruszam się po nich bez błądzenia.

Zdjęcie Marty
Kiedy wróciliśmy, dzieciaki zwierzyły mi się, ze, do tej pory to była ich najlepsza wędrówka, która będą długo pamiętać. Z tej drugiej wędrówki do Narrows właśnie to ich zwierzenie utkwi w mojej pamięci na zawsze.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Lunch atop a Skyscraper

"Lunch atop a Skyscraper " to oryginalny tytuł zdjęcia, którego autorem jest Charles Ebbets. Zdjęcie przedstawia pracowników podczas budowy wieżowca RCA w 1932, którzy spędzają lunch siedząc na żeliwnym dźwigarze. Nie było by w tym nic ciekawego, gdyby nie fakt, że pod nimi rozpościera sie Manhattan a ich nogi luźno zwisają jakby siedzieli na parkowym murku.


Jakiś czas temu zidentifikowano pochodzenie tych osób. Większość z nich to emigranci z Irlandii i Nowej Fundlandii a ten ostatni po prawej stronie pochodził ze Slowacji. Dzisiaj to zdjęcie ma status americana, tutaj widać, że ten kraj tworzyli ludzie odważni i pracowici. Nie jestem pewien czy to samo mogę powiedzieć w czasie teraźniejszym, szczegolnie w świetle ruchu "Occupy Wall Street", który walczy o to, żeby Ameryka była taka jak kiedyś. Kraj dla wszytkich a nie tylko dla jednego procentu tych, którzy nic nie tworząc ograbiają resztę społeczeństwa.


Specerując w ostanią sobotę po Manhattanie, stworzyłem wlasna wersję "Lunch atop a Skyscraper " Wersję, która pokazuje jak sztuczna jest dzisiejsza Ameryka. Może dlatego preferuję fotografować przyrodę i krajobrazy, bowiem w nich widzę samą szczerość i pawdę.

środa, 23 listopada 2011

Americana

Americana - pod tym pojęciem kryje się niemal wszystko co jest bardzo charakterystyczne dla Stanów Zjednoczonych Ameryki. Klasyczna butelka Coca Coli jest tego dobrym przykładem. W niektórych krajach stworzono podobne pojecie, jedno z ciekawszych to Kiwiana wymyślona przez Nowo Zelandczyków.


Kilka miesięcy temu znalazłem starego pick-upa, porzuconego obok stodoły, na której wciąż widniał napis Mail Pouch Tobacco. Dwa elementy z przeszłości, będące typowym elementem z gatunku americana. Myślę, że jest to całkiem fajny temat, żeby zacząć nową serie :-)

poniedziałek, 21 listopada 2011

Lochy turkusowej rzeki

Krajobraz w Narrows traktował nas tak jak dziadkowie traktują swoje wnuki, obdarzając je cukierkami za każdy uśmiech. Brodząc na dnie kanionu, zobaczyłem tam cuda ze swoich najlepszych snów. Rajskie wiszące ogrody, które dzięki Jerzemu możnę każdy tutaj podziwiać, czy cudownie piękne ściany z piaskowca, przypominające fasady kamienic z Wenecji.


Było tam też miejsce, które wywolało u mnie mieszane uczucia, nazwałem je „Lochy turkusowej rzeki” Przez moment wyobraziłem sobie, że jestem więziony w tych lochach i przez grube żeliwne kraty widzę po drugiej stronie kraine wolności, przez która płynie turkusowa rzeka, a której świeżości zaznać nie mogę. Na szczęscie ja mogłem dalej podążać nurtem tej rzeki ....


W końcu doszedłem do miejsca, które w Narrows ma przydomek Wall Street. Ściany po obu brzegach są tam już tak blisko siebie i tak wysokie, że przypominają ulice pogrążone w cieniach drapaczy chmur. Próbując utrwalić atmosferę tego miejsca, zauważyłem, że horyzontalny układ warstw na skalnych ścianach, oddaje bezwględność i szybkość toczącego sie tam życia, podobnie jak ma to miejsce na Wall Street.


Powrotną drogę opiszę w następnym odcinku. Będzie też o granicach wytrzymałości, o rezygnacji  oraz przeżyciu z serii deja vu.

środa, 16 listopada 2011

Zion Narrows

Tuż za światynią Sinawava, zaczyna się szlak, na którym większość turystów wygląda jakby wyszła na krótki spacer do miejskiego parku. Ale od czasu do czasu mija sie ludzi, którzy ubrani są w dziwaczne stroje, często wodą ociekające. Wypożyczyliśmy podobne stroje i dołączyliśmy do frakcji mokrych turystow. Po nie całych dwóch kilometrach, parkowa aleja doprowadza nas to miejsca, od którego reszta wędrówki już w niczym nie przypomina te, które znamy z chodzenia po typowych górskich i leśnych szlakach. W tym miejscu kończy sie przygoda dla suchej frakcji piechurów, wchodzimy do Narrows, świata zamkniętego pomiędzy dwoma skalnym ścianami, gdzie od ściany do ściany płynie górska rzeka, zwana Virgine. Ściany są prawie pionowe, miejscami sięgające 500 metrów i jeśli chce się zobaczyć dalej położone partie kanionu, przez kilka kilometrów trzeba iść pod prąd we wodzie, której temperatura w listopadzie jest poniżej 10 stopni. W takich warunkach skarpety z neoprenu, specjalne buty i nieprzemakalne spodnie pozowoliły nam w pełnym komforcie cieszyć sie pięknymi widokami. Przez pierwszy kwadrans każdy z nas z obawą myślal o plecakach wypełnionych sprzętem fotograficznym. Przez ten kwadrans najbardziej zestresowany to chyba był Bronek, który dziwgał cenny obiektyw Zeissa. Pożniej zaczeły rozpościerać się przed nami takie widoki, że już nikt z nas nie pamiętał o możliowści utopienia sprzętu. Szczególnie po tym jak magiczne światło przywitało nas już po kilku minutach brodzenia na dnie kanionu.


Od tego momentu każdy z nas postanowił brodzić swoim nurtem z nadzieją, że na wieczność zatrzyma erozję tego miejsca.


Przeżyłem tam wspaniałe chwile, kilka samotnie spędzonych godzin na poszukiwaniu ulotnych egzystencji w Narrows. Juz wkrótce opisze i zobrazuje te chwile w następnym odcinku. Nawet mam juz gotowy tytuł, "Lochy turkusowej rzeki".

czwartek, 10 listopada 2011

Zion i świątynia Sinawava

Przed nami 450 km drogi do Parku Narodowego Zion w południowym Utah. Po drodze uzupełniamy prowiant, i bierzemy upragniony prysznic w jednym z przydrożnych moteli. Tak naprawdę to dopiero pod prysznicem pożegnaliśmy się z Dolina Śmierci spłukując jej ostanie ziarna pustynnego piasku. Od teraz będzie nas pokrywał pył z czerwonego piaskowca, tak bardzo charakterystycznego dla krajobrazów Utah i Arizony. W Zion szybko rozbijamy namioty, wypełniamy żołądki standardową porcją wysuszonej salami po czym wsiadamy do parkowego autobusu, który zawiezie nas do części kanionu zwanej Świątynią Sinawava. Wysiedliśmy z autobusu praktycznie wchodząc do wnętrza samej świątyni, której tajemniczo brzmiąca nazwa, Sinawava była mi raczej obca. Trochę kojarzyła mi się z hinduska kulturą ale tak naprawdę to jej nazwa pochodzi z języka indian Paiute i oznacza, świątynia kojota. Nie ważne jakiego jest się wyznania, każdy widząc to miejsce poczuje się, ze jest w świątyni swojej wiary. Wiele lat temu jeden z indian Paiute pokazał mormonowi ten zakątek i stad już krotka droga do nazwy Zion (Syjon), który dla mormonów oznacza miejsce, w którym ludzie są zjednoczenie i czyści w sercu. Dla innych Syjon to ziemia obiecana, w której Bóg będzie mieszkał ze swoim ludem, więc wychodzi prawie na to samo:-) Myślę, ze architekci kościołów czerpali inspiracje z takich właśnie świątyń jak Sinawava, wyglądającej niczym główna nawa, której charakter nadają wysokie na pól kilometra ściany kanionu. Nie jest to jednak nawa gotycka, bowiem bardziej przypomina ona główna nawę z bazyliki, do której od góry wchodzi ogrom światła. To światło odbija się od ciepłych kolorem ścian powodując, ze Sianawava jest tez świątynia dla fotografów. Na sam dół świątyni kojota dochodzi kilkukrotnie odbite i przefiltrowane światło, boskie światło.


Kiedy Bronek zobaczył to miejsce, cieszył się jak dziecko. Cieszył się, że nie jest już w Dolinie Śmierci, bowiem jak powiedział, tutaj w Zion czuje się życie, tutaj jest przyroda, która go wycisza. Nie cały rok później stałem w tym samym miejscu z Halina i pamiętam pozytywna ekspresje na jej twarzy, dokładnie ten sam rodzaj ekspresji wczesnej widzianej na twarzy Bronka. Od tego momentu Halina jest zauroczona Zion i marzy, żeby tam wrócić. Hmmm, dobrze mieć wspólne marzenia, prawda :-)

poniedziałek, 7 listopada 2011

Tuż za rzeką

Do granicy New Jersey z Pensylwanią mam zaledwie 30 km i często odwiedzam ten region po obu stronach rzeki Delaware. To właśnie tam Washington przekraczał rzekę podczas rewolucji amerykańskiej w dniu Bożego Narodzenia, 1776 roku, celem zaskoczenia Anglików bazujących w Trenton. Dzisiaj są tam małe przeurocze miasteczka, New Hope, Stockton czy Lambertville, które są zamieszkałe przez ludzi z dużym poszanowaniem dla otaczającej przyrody. Z jednej strony sielankowy spokój a z drugiej Nowy Jork i Filadelfia na wyciągniecie ręki, prawie idealne miejsce, żeby zakotwiczyć się na dobre 


Bardzo lubię być tam wcześnie rano, kiedy światło i zapach serwują doskonałe śniadanie, popijane najprawdziwszą kawą, kupioną gdzieś po drodze do Pensylwanii.

poniedziałek, 31 października 2011

Październikowa śnieżyca

W tym roku zima wyraźnie nie mogła się doczekać, bowiem już w październiku postanowiła przykryć jesienne kolory białą monotonią. Lubie śnieżną zimę ale kiedy pojawia się ona zbyt wcześnie to przybiera postać intruza. Mogę strawić lekki biały puch, niczym słodki puder subtelnie pokrywający szarlotkę, ale to była najprawdziwsza śnieżyca. Śnieg był tak mokry i ciężki, że większość drzew była zmuszona oddać głęboki ukłon, a te które tego nie zrobiły zostały bezwzględnie ukarane. Co chwilę dochodziły nas odgłosy spadających konarów, odgłosy dumy i cierpienia. Kiedy nadszedł wieczór, trzaski pękających gałęzi stawały się jeszcze bardziej makabryczne, to już była masową egzekucja. Trudno było mi spać tej nocy ...


Następnego dnia, z ulgą zobaczyłem jak jesień z godnością wraca do życia. Jej żółte odcienie zaczęły powoli przebijać się ponad biało-srebrzystą powłokę, dając zimie do zrozumienia, iż łatwo jest złamać jednostki ale nie sposób złamać cały las.


Na specjalne życzenie, zamiesćiłem jeszcze jedno zdjęcie :-)

poniedziałek, 24 października 2011

Manna z nieba

Zmiana pogody, a szczególnie moment kiedy nadchodzi front atmosferyczny, to przysłowiowa manna dla tych co fotografują pejzaże. W ostatni poranek w Dolinie Śmierci spadła na nas manna z nieba w postaci bajecznego światła. Jakby tego było mało właśnie w tym momencie ustawialiśmy statywy na Zabriskie Point, czyli tam gdzie zdjęcia każdemu wychodzą nawet w normalnym porannym oświetleniu.
Chmury nad nami galopowały w jakimś szaleńczym wyścigu, ich kolory nasycały się do granic percepcji a dynamika tego zjawiska była po prostu odlotowa.


Zaczyna padać deszcz i  coraz większe krople rozpryskują się na piaskowcu, a wzmagający wiatr nadaje im jeszcze większy impet. Stajemy się naocznymi światkami erozji, widzimy jak rzeźbiarz wydobywa kształty w pustynnej dolinie.


Kiedy zmieniałem obiektyw, wiatr przewrócił mój statyw i na kilka minut zatrzymał moją pogoń za światłem. W tym czasie Jerzy jest w transie. On już nie używa statywu. W jednej ręce trzyma aparat w drugiej filtr połówkowy i co jakiś czas usuwa krople deszczu swoją kultową bandaną. Widząc jego w akcji zamarłem na następne kilka minut, no i manna przestała padać z nieba.
W życiu jest tak, że nie wystarczy jak wszystko ma się podane pod sam nos, trzeba jeszcze umieć to wykorzystać. Jerzy był bohaterem tego poranka, ale cala nasza trójka wracała z uśmiechem na twarzy. W południe pożegnaliśmy Dolinę Śmierci i wyruszyliśmy do Zion, cdn.

piątek, 21 października 2011

Kojot i Steinbeck

Nie jest rzadkością, że na pustyni, szczególnie przy drodze można spotkać kojoty i Dolinia Śmierci wydaje się być rajem dla tych stworzeń. Jednego popołudnia spotkaliśmy kojota, który pięknie komponując się z otoczeniem, zademonstrował nam spektakularny kunszt polowania.


Prawie zapomniał bym o tym wydarzeniu gdyby nie ostatnio czytana książka Steinbeck'a : Podróże z Charleyem, w której autor wyrusza w drogę, w poszukiwaniu prawdziwej Ameryki. Mieszkam w Ameryce już prawie 20 lat i stąd też czytałem tą książkę z dużym zainteresowaniem i zrozumieniem.
Już od pierwszych jej stron poczułem się częścią tej podróży, kiedy Steinbeck opisuje jak wyrusza z Long Island w kierunku Maine, przeprawiając się promem do Connecticut. Właśnie na Long Island poznałem Halinę, dzisiaj moją żonę, tam mieszkaliśmy dwa lata, które zawsze wspominamy z sympatią. Podobnie jak Steinbeck, też wyjeżdżałem z tej wyspy na północ do Maine, z tą tylko różnicą, że nie było mnie stać na prom więc byłem zmuszony jechać ponad 100 km do najbliższego mostu. :-) Trudno było nie polubić tej książki od jej pierwszych stron.
Steinbeck przejeżdżając przez pustynie Mojave napotkał dwa kojoty, które były w zasięgu jego dubeltówki. Był on wytrawnym myśliwym i praktycznie był gotowy oddać strzał, ale tego nie zrobił, pomimo, że przez cale życie miał wpajane, iż kojoty to utrapienie farmerów.
Dla myśliwego powstrzymać się od strzału to tak jak dla mnie powstrzymać się od fotografowania szczególnie w sytuacji, kiedy zwierze pozuje w pięknym świetle. Trudno się kontrolować, będąc w ryzach pasji i nawyku, pomimo tego On podarował życie kojotom i nawet pozostawił im dwie otwarte puszki psiego pokarmu. Zrobił to w zgodzie z chińskim porzekadłem, kiedy podarujesz komuś życie, to stajesz się za nie odpowiedzialny.
Pustynia wyzwala z człowieka jego dobre walory. Utkwiło w mojej pamięci to co napisał Steinbeck, że pustynia to jedno z ostatnich miejsc gdzie człowiek nie jest pasożytem dla drugiego człowieka. Kiedy patrzyłem na swojego kojota, właśnie w tym momencie poczułem prawdziwą pustynie.

środa, 19 października 2011

Spotkanie z grzechotnikiem (Stany cz.8)

Od skrzyżowania czajników do Racetrack dzieliło nas już kilka kilometrów. Dojechaliśmy do celu na dwie godziny przed zachodem, zdecydowanie zostało nam za mało czasu zakładając jak ciekawe i olbrzymie jest to miejsce. Racetrack to wyschnięte jezioro (playa) płaskie jak stół o wielkości 4.5 km na 2 km. Jest wystarczająco duże i kontrastowe, że z łatwością można je zlokalizować na zdjęciach satelitarnych.


Patrząc na załączoną mapę satelitarną, przyjechaliśmy od strony północnej i dalej jechaliśmy wzdłuż zachodniego brzegu. Po naszej prawie stronie, smoliste w kolorze góry, rzucały cień, tak olbrzymi, że momentalnie poczułem ciarki na plecach . Czym szybciej uciekliśmy z mrocznego cienia i z przyjemnością wskoczyliśmy na stół, którego blat to nieskończenie spękana od żaru ziemia.


Rozbiegliśmy się po tym stole w rożnych kierunkach. Każdy z nas miał nadzieje znaleźć jakieś smaczne danie. Mnie trafił się cały bochenek razowego chleba, twardy jak kamień, bowiem przez miliony leżał na tym stole suszony słonecznym wiatrem.


Chwilę póżniej trafił mnie się lepszy kąsek. Idąc, nagle usłyszałem dźwięk, który był tak jednoznaczny, że od razu szukałem pod nogami grzechotnika. Był zwinięty z lekko uniesiona głowa, około dwa metry od prawego buta. Prze kilka minut patrzeliśmy na siebie, po czym grzechotnik się uspokoił, dając do zrozumienia, że jest gotowy na sesje zdjęciowa.


W drodze powrotnej obejrzałem się na odległą południową stronę stołu, która słynie z wędrujących kamieni. Stąd też pochodzi nazwa Racetrack, czyli toru wyścigowego,  tylko i wyłącznie przenaczonego dla kamieni. Na żywo jeszcze nikt nie widział tego wyścigu ale ślady są na tyle ewidentne, że napisano kilka rozpraw doktorskich o tym zjawisku. Z żalem patrzyłem na południe, bowiem wiedziałem, że już nie dojdę to tej części stołu. Robiło się coraz ciemniej i zaczęło tak mocno wiać, ze sam mogłem się stać częścią spektaklu o wędrujących kamieniach.

czwartek, 7 lipca 2011

Czarnooka Zuzia

Rudbekia owłosiona to natywny kwiat Ameryki Północnej, który powszechnie jest znany jako Black-eyed Susan. Jej żółto złociste kwiaty wypełniają latem nie tylko nasze ogrody ale też tutejsze łąki. Kilka dni temu odkryłem łąkę, na której było tysiące czarnookich piękności.


W fotografii często bywa, że ostatni promyk światła jest decydującym elementem w wyborze motywu i tak też się stało na tej łące.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Czajniki z wysokich progów (Stany cz.7)

Krater Ubehebe nas kompletnie pochłonął a przed nami droga do Racetrack, chyba najbardziej tajemnicze miejsce w Dolinie Śmierci. Będziemy mieli do pokonania około 30 km, drogą która przypomina tarkę do prania. O tej drodze, krążą makabryczne historie, z których najbardziej popularne to jednoczesne rozwalenie dwóch opon i myślę, że jest to całkiem możliwy scenariusz.
Zatrzymujemy się w połowie drogi, żeby sprawdzić czy wciąż mamy podwozie ale zamiast inspekcji każdy z nas zaczął fotografować drzewa Jozuego, ktore wg. Mormonów przypominają ręce proroka wyciągnięte ku niebu.


Jeep wreszcie porządnie zakurzony ale najważniejsze, że nic się nie urwało, więc dalej jedziemy do celu. Dojeżdżamy do skrzyżowania czajników (Teakettle junction), miejsce kultowe, w którym czajnik jest na zesłaniu i już nigdy nie zagrzeje wody. Jak to Jerzy ładnie opisał dla naszego czajniczka była to chwila kiedy zadrżał z emocji, ale zesłanie go ominęło i służył nam do końca podróży, żeby ostatecznie zagościć u indianki Navajo z Arizony.


Pośród zesłanych czajników, dwa miały polskie korzenie. Wyróżniały się miedziowym kolorem i porcelanowym uchwytem. Miały coś słowiańskiego w swoim wyglądzie.


Żeby dowiedzieć się kto skazał polskie czajniki na zesłanie, wystarczyło zobaczyć co się kryje pod portalem http://www.wysokieprogi.org/. Okazało się, że rodacy mieszkają w San Diego w Kalifornii i są częścią zorganizowanej grupy „czajnikowych prokuratorów” :-), która zrzesza entuzjastów górskich wycieczek. Na czajnikach widniała data: luty 2010, dzięki czemu dotarłem do zdjęcia, które pokazuje sprawców tego wydarzenia, o tutaj. O tak, swiat jest mały !!!
Zostało nam jeszcze 9 km do Racetrack, dojachalismy tam okolo 17-tej. To co tam zobaczyłem, wyszło daleko ponad moje oczekiwania, ale to już będzie w następnym odcinku ….

czwartek, 30 czerwca 2011

Ubehebe (Stany cz.6)

Spróbujcie wypowiedzieć na głos – jubiihiibii – czy nie brzmi fajnie ? Ubehebe oznacza w jezyku Szoszonow, wielki koszyk w skale i właśnie tak nazywa się jeden z wulkanicznych kraterów w Dolinie Śmierci. Przedtem nigdy nie widziałem żadnego krateru, no może za wyjątkiem tego w Morasku pod Poznaniem :-) Krater z Moraska jest dziełem uderzenia meteorytu natomiast Ubehebe to krater pochodzenia hydro-wulkanicznego czyli gwarantowany przepis na wybuch : na dole gorąca lawa do góry twarda skała a pomiędzy uwięziona woda. Kiedy stałem na obrzeżu Ubehebe wciąż czułem ogrom tego wybuchu. Wnętrze krateru było udekorowane ciepłymi kolorami, którego kształt i struktura do złudzenia przypominało wiklinowy kosz, dokładnie tak jak widzieli to Szoszoni.


Powyżej Ubehebe jest jeszcze jeden krater, który nie dawał mi spokoju, więc postanowiłem tam szybko podejść i zaspokoić ciekawość. Podejście wyglądało na dziecinnie proste, ale silny wiatr zamienił wspinaczkę w 20 minutową mordęgę. Bliźniaczy krater okazał się być nie wart wysiłku, więc z zazdrością patrzyłem na Jerzego i Bronka, którzy 100 metrów niżej rozkoszowali się krajobrazem na zboczach Ubehebe. Szybko do nich dołączyłem i zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę chłopaki pozwolili mi skopiować kilka z ich ujęć. Bronkowe kopie są na jego blogu, tutaj.
Przy okazji wyjaśnię na czym polega kopiowanie kadrów w terenie ? Pytam się autora zdjęcia, gdzie dokładnie rozstawił swój statyw po czym szukam trzech dziurek, w które stawiam swój statyw. Kiedy Jerzy kopiuje, postępuje dokładnie tak samo ale zapyta się jeszcze o wysokość rozstawionego statywu, a Bronek wcale nie kopiuje, bowiem jego aparat jest marki Sony i trudno, żeby mógł kopiować to co zarejestruje Canon :-) Kilka dni później Jerzy miał już dosyć papugowania, więc pod pretekstem ułamał jedna nogę ze swojego statywu i od tego czasu miałem problem dopasować trzy nogi do dwóch dziurek. W ten oto sposób nasza technika fotografowania poszła w dwóch rożnych kierunkach. Pod koniec wyprawy statyw Jerzego miał już tylko jedną nogę. Dodam, ze przygoda ze statywem Jerzego jest jak najbardziej prawdziwa. Pozostaje tylko pytanie czy On je świadomie łamał czy one same się łamały, dosłownie paranoja :-)

wtorek, 21 czerwca 2011

Carmen i robaczki świętojańskie

Wczoraj czytałem wpis Kasi o tym, że pola maków i rumianków to wystarczający powód, żeby lubić czerwiec. Od razu myślami wróciłem do Polski, kiedy dekadę temu też kładłem się pośród maków i z pasją je fotografowałem. Właśnie wtedy narodziła się Carmen, jedno z nielicznych zdjęć mojego autorstwa, które nie tylko mnie utkwiło w pamięci.


Sześć i pół tysiąca kilometrów od makowych pól i zadaje sobie pytanie czy nadal lubię czerwiec. O tak, bardzo lubię. Są to czerwcowe wieczory, kiedy łąki i lasy wypełniają się szalonym tańcem robaczków świętojańskich. Te wieczory są nad wyraz ulotną egzystencją, której zatrzymanie w kadrze to całkiem poważne wyzwanie :-)


Przy okazji informuje, ze od tego wpisu publikowane zdjęcia można powiększyć. Otworzy się ono w osobnym okienku w ramach, którego będzie można przejrzeć wszystkie zdjęcia z danego wpisu.
Skrypt ten zwany Lightbox opracował Lokesh Dhakar, za którego udostępnienie serdecznie dziękuję.

czwartek, 9 czerwca 2011

Wydmy Mesquite (Stany cz.5)

Wbrew wszelkim oczekiwaniom Dolina Śmierci nie jest wypełniona piaskiem i nie przypomina Sahary. Jednakże jest tam kilka wydm, w których piaski zostały uwiezione ze względu na szczególne ukształtowanie terenu. Jedne z nich, wydmy Mesquite, odwiedziliśmy dwa razy, pod wieczór i o świcie, kiedy niskie światło cudownie wydobywa z piasku magiczne obrazy. Piękno wydm jest ukryte w geometrii krzywizn oraz w powtórzeniach form. Są to dwa kluczowe elementy, które same w sobie mogą być celem poszukiwań w jakiejkolwiek fotografii. Nie było więc dla nas zaskoczeniem, że pomimo wczesnej pory dnia nie tylko my zostawialiśmy tam ślady na piasku.


Nazwa wydm Mesquite pochodzi od krzewów, które dzielnie walczą z piachem i notorycznym brakiem wody. Mesquite należy do motylkowych wiec o brak azotu nie musi się martwic, a jak dostanie choć troszkę wody to efektywnie nadrabia zaległości i pnie się do góry.
Te krzewy były narratorami tego miejsca, naturalnie opowiadając o historii wydm, które każdego dnia wyglądają inaczej. Szczególnie jedna wyizolowana grupa mesquite zrobiła na mnie nie zapomniane wrażenie. Wyrastały one z piasku na tle niebieskich gór, które w zawiłościach mirażu przypominały ocean zlewający się z bezkresnym niebem.


Były tez takie, które serfowały na piaskowych falach podążając za ciepłym światłem.


Tutaj wydma prawie spotyka się z góra. Z czasem ta góra zamieni się w piasek i wydma Mesquite stanie się pustynią, przypominając nam, że nawet olbrzymie góry są też ulotną egzystencją :-)


Wciąż jestem zachwycony tym miejscem i gdybym miał wrócić to Doliny Śmierci to dla samych wydm mógłbym to zrobić już dzisiaj, jak dziecko, które wraca do swojej ulubionej piaskownicy.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Samotność pioniera

Stalo się tradycja, ze co roku w długi majowy weekend (Memorial Day) z grupa znajomych wybieramy się na kemping. Każdego roku jest to inne miejsce, tym razem wypadło na stanowy park Hickory Run w Pensylwanii, miejsce dość unikatowe, szczególnie dla zainteresowanych geologią. Przez tysiące lat, cykle zamrażania i rozmrażania, kruszyły skały do małych głazów, które staczając się ze stoku wypełniły plaski obszar o wymiarach kilku boisk piłkarskich. Równie imponująca jest 4 metrowa warstwa, na tyle głęboka, ze nie daje szans roślinom na zasiedlenie ukamienowanej doliny.
Wyjątkiem jest jedna sosna, której karłowatość oraz kształt wyraźnie wskazuje jak nieprzyjazne jest to środowisko. Jest ona samotnym pionierem, któremu należny się ukłon za odwagę i danie przykładu, że w życiu wszystko jest możliwe. Z jednej strony jest to optymistyczny wątek ale z drugiej wiele jest w tym smutku i prawdy o przygnębiającej samotności, która w przyrodzie występuje tylko w skrajnych sytuacjach.


Możliwe, że w tym miejscu nasza tradycja spotkań nabrała głębszego znaczenia. Widok samotnej sosny uświadomił każdemu z nas jak dobrze mieć grupę znajomych i przyjaciół. Czasami warto spotkać się na żywo, w dużym gronie, gdzieś daleko od domowych wygód, od internetu, który wobec wielu swoich zalet tak naprawdę przyczynia się, ze ludzie staja się coraz bardziej samotni.


Hickory Run jest w Appalachach i jest tam kilka fajnych szlaków. Jeden z nich, barwnie zwany - rożne odcienie śmierci ( Shades of death) - okazał się zaowocować całkiem eksperymentalnym ujęciem wodospadu.
 

Wyprawę wszyscy przeżyli i następnego dnia w całości wróciliśmy do swoich domów.

czwartek, 26 maja 2011

Wodospady z Appalachów

Nie lubię deszczu, który ciągnie się dniami niczym monsun. Właśnie taki deszcz okradł mi cały majowy tydzień. Był to tez tydzień, kiedy odwiedziła mnie siostra z mężem, jechali dobre 700 km z Montrealu, żeby zaznać prawdziwej wiosny a tutaj wokół same kałuże i szarówka jakby to był Quebec :-) . Ku naszemu zdumieniu, w sobotę (21 maja) wyszło słonce, a przecież wg. jakieś przepowiedni ten dzień miał być końcem świata. Korzystamy wiec z okazji i rozkoszujemy się ostatnim dniem na ziemi, podziwiając wodospady w pobliskich Appalachach. Liczyłem, że po takich deszczach wodospady będą wyglądać inaczej niż zwykle. Były one przytłaczające ze względy na masę spływającej wody a zarazem bajecznie się komponowały w majowej zieleni.


Ten wodospad to Buttermilk Falls, który kilka lat temu był raczej mało znany a teraz coraz więcej ludzi o nim wie i nie ukrywam, iż z tego powodu jestem trochę zazdrosny o ten przyrodniczy klejnot w New Jersey.


A tutaj to wodospad zwany Silver Thread, jest on już po drugiej stronie rzeki Delaware w Pensylwanii. Na co dzień wygląda jak srebrna nitka a tego dnia prezentował się jak gobelin wyhaftowany z tej nici.


Deszcze minęły i nadeszły słoneczne dni, których światło tworzy wodospady z kwiatów rododendronu. Taki rododendronowy wodospad mamy tuz obok naszego domu, w naszym ogrodzie, którego twórcą i opiekunem jest moja żona, ogrodnik z prawdziwą pasją.

wtorek, 17 maja 2011

Lucyfer w depresji (Stany cz.4)

Za górami bez lasów, w samym sercu Doliny Śmierci jest największa depresja w Ameryce Północnej, sięgająca 86 metrów poniżej poziomu morza.  Miejsce to nazywa się Badwater, bowiem zawsze jest tam odrobinę wody, która raczej nie zaspokoi pragnienia ze względu na duże zasolenie podłoża.  Badwater ma własne źródło ale jest to bardzo smutne źródło, którego woda nigdy nie zamieni się w strumyk, nie stanie się potokiem, czy rzeką z ujściem do oceanu.  Właśnie taki jest los źródła położonego w depresji, w której nie ma ujścia poza nią samą.  Myślę, że coś podobnego dzieje się z człowiekiem, którego dopadnie depresja ....


Do Badwater przyjechaliśmy tuz przed wschodem licząc na ciekawe oświetlenie, które powinno ładniej wyeksponować strukturę dna doliny, do złudzenia przypominające plaster miodu. Chyba nam się to udało i do tego jeszcze bajecznie zaczerwieniły się góry Panamint. To pasmo gór wygląda na zdjęciu jak niewinny pagórek a w rzeczywistości góry te wyrastają z depresji na wysokość 3454 m. (Telescope Peak) Ciągłość wzniesienia od podstawy wiele nie ustępuje podejściu na Mount Everest od strony płaskowyżu w Tybecie, około 4000 m. Wcale się nie dziwie, że żadnemu z nas nawet nie przyszła na myśl wspinaczka, szczególnie, że dobry posiłek po zdjęciowej sesji w Badwater był zdecydowanie bardziej atrakcyjny:-)


Dno doliny nie zawsze wyglądało jak plaster miodu. Były tez takie miejsca, które bardziej przypominały pole golfowe, na którym tylko diabeł potrafi się dobrze bawić (The Devil's Golf Course) W tych miejscach sól krystalizowała jakby była na powierzchni meteorytu. Nie miałem zamiaru grac z diabłem, ale Jerzy z Bronkiem przyjęli zaproszenie i chyba zrobili dobre wrażenie na lucyferze, bowiem nawet zezwolił im fotografować na jego włościach.


Pod koniec musieli podpisać cyrograf ale nie dali się zwieść i wszyscy uciekaliśmy z tego miejsca, że tylko kurz było widać :-)

piątek, 13 maja 2011

Przyprawy z Doliny Śmierci (Stany cz.3)

Dolina Śmierci to ogromna przestrzeń, której wymiar trudno było mnie pokazać na fotografiach. Na przykład taki fragment krajobrazu równie dobrze mógłby być skadrowany w piaskownicy .


Najprościej jest wkomponować człowieka w krajobraz i od razy będzie wiadomo w jakiej skali się poruszamy. Należy tylko przestrzegać, żeby człowiek w pejzażu był bardziej przyprawą a nie głównym daniem. Pamiętam, że para widziana na tym zdjęciu porozumiewała się po francusku więc chyba stąd owe kulinarne skojarzenia.


Dla odmiany, papryka w mojej postaci. Tą przyprawę wyłapał Jerzy i wielkie dzięki za to.


A tutaj wesoły majeranek, czyli tańczący Bronek. Och jaki On był szczęśliwy. Tutaj mamy doskonały przykład jak przyprawa może zdominować potrawę :-)


A teraz wróćmy do jałowych aczkolwiek zdrowszych dań, bowiem następne zdjęcie będzie konsumowane bez pieprzu i soli.
Zrobienie szerokiego kadru o świcie z Zabriskie Point raczej nie gwarantuje czegoś oryginalnego. No cóż takich kadrów krąży tysiące po internecie, ale być tam na żywo to już jak najbardziej unikatowe przeżycie.


Podobne zdjęcie zrobił Bronek i trafnie w nim zauważył, że kolorystyka oddaje atmosferę, w której noc powoli ustępuje miejsca dniu. Charakterystyczny wierzchołek widoczny po prawej stronie, to Manly Beacon, nazwany na cześć William Manly, który w 1849 roku wyprowadził część szczęśliwców z Doliny Śmierci. Ta góra jest jak latarnia morska na pustyni, stąd też pochodzi drugi człon nazwy - Beacon. Po jej drugiej stronie jest widoczny fragment depresji (Badwater), będącej dnem doliny. Za kilka godzin będziemy po niej chodzić :-)

wtorek, 10 maja 2011

Dolina Śmierci (Stany cz.2)

Zawsze chciałem ją zobaczyć … Dolina Śmierci to pustynia, wciśnięta poniżej poziomu morza,  której gorące powietrze, cyrkulując wraca do niej z jeszcze większym impetem, podnosząc temperaturę nawet do rekordowych 57 stopni . Pomyśleć, że tak martwa dolina leży w Kaliforni, która dla wielu z nas jest wyobrażeniem o pięknym zielonym raju. O tym jak niewybaczalne jest to miejsce przekonano się w 1849 roku, kiedy grupa pionierów nie przypuszczała, ze wybrany przez nich skrót przeprawy na zachodnie krańce kontynentu sprowadzi się do walki o przeżycie i marzenie o wyjściu z miejsca, które sami nazwali Dolina Śmierci. Nie tak dawno miałem okazję przeczytać książkę "Lost in Death Valley” Connie Goldsmith, w której autorka bardzo obrazowo opisała ową tragiczną przeprawę. Po jej przeczytaniu jeszcze bardziej podziwiam tamtejszych ludzi, którzy potrafili przetrwać i radzić sobie w tak skrajnych sytuacjach. Kiedy fotografowałem krajobrazy w Dolinie Śmierci, nie zdawałem sobie sprawy, ze miejsca gdzie rozstawiałem statyw, dla nich mogły być koszmarem, miejscami w których trudno zachować człowieczeństwo. Dzisiaj Dolina Śmierci dla większość z nas jest czystą inspiracją. Zauważył to Antonioni w filmie Zabriskie Point i zauważy to prawie każdy jeśli ma tylko w sobie odrobinę wrażliwości .

Nie całe trzy godziny jazdy z Las Vegas i jesteśmy w parku narodowym Death Valley. Z godnością przywitał nas widok z Zabriskie Point. Właśnie tutaj popełniamy pierwsze kadry w Dolinie Śmierci, chociaż nie są to pierwsze nasze zdjęcia z wyprawy, bowiem Jerzy zrobił co najmniej setkę zdjęć z okna pędzącego samochodu wzdłuż autostrady US-95, wmawiając nam, ze to tylko dla rozgrzewki :-)


Moje pierwsze zdjęcie z Zabriskie Point ma tylko jedna zaletę, było pierwsze i raczej nic więcej ponadto. Najważniejsze, iż pierwsze wrażenia są bardziej konkretne i zawierają się w słowach: jest pięknie, inny świat, inny wymiar, po prostu odlot.

Namioty rozbiliśmy na polu biwakowym w Furnace Creek. Wcześniej dostałem namiary, na miejsce #089, które w rzeczywistości okazało się być prawdziwą oazą. Dzięki temu nawet w samo południe Jerzy mógł z gracją przygotować jajecznice i to bez kropli potu :-) Jajecznica była wyśmienita, z dużą ilością boczku i cebuli. Zdjęcie jest zasługą Bronka.


Wieczorem wzmógł się wiatr, który z czasem nabierał na sile. W takim miejscu wiatr ma się gdzie rozpędzić i staje się trochę dokuczliwy. Z tego powodu nawet kilka razy się przebudziłem, ale kiedy zobaczyłem nad sobą niebo usiane miliardami gwiazd to wiatr jakby ucichł.
Jest 5:30 nad ranem, słyszę jak Bronek nawołuje - herbata gotowa - a ja nie wiem czy to sen czy jawa. Kwadrans później wyruszamy fotografować świt z Zabriskie Point, ale to już w następnym odcinku.