Nie lubię deszczu, który ciągnie się dniami niczym monsun. Właśnie taki deszcz okradł mi cały majowy tydzień. Był to tez tydzień, kiedy odwiedziła mnie siostra z mężem, jechali dobre 700 km z Montrealu, żeby zaznać prawdziwej wiosny a tutaj wokół same kałuże i szarówka jakby to był Quebec :-) . Ku naszemu zdumieniu, w sobotę (21 maja) wyszło słonce, a przecież wg. jakieś przepowiedni ten dzień miał być końcem świata. Korzystamy wiec z okazji i rozkoszujemy się ostatnim dniem na ziemi, podziwiając wodospady w pobliskich Appalachach. Liczyłem, że po takich deszczach wodospady będą wyglądać inaczej niż zwykle. Były one przytłaczające ze względy na masę spływającej wody a zarazem bajecznie się komponowały w majowej zieleni.
Ten wodospad to Buttermilk Falls, który kilka lat temu był raczej mało znany a teraz coraz więcej ludzi o nim wie i nie ukrywam, iż z tego powodu jestem trochę zazdrosny o ten przyrodniczy klejnot w New Jersey.
A tutaj to wodospad zwany Silver Thread, jest on już po drugiej stronie rzeki Delaware w Pensylwanii. Na co dzień wygląda jak srebrna nitka a tego dnia prezentował się jak gobelin wyhaftowany z tej nici.
Deszcze minęły i nadeszły słoneczne dni, których światło tworzy wodospady z kwiatów rododendronu. Taki rododendronowy wodospad mamy tuz obok naszego domu, w naszym ogrodzie, którego twórcą i opiekunem jest moja żona, ogrodnik z prawdziwą pasją.
czwartek, 26 maja 2011
wtorek, 17 maja 2011
Lucyfer w depresji (Stany cz.4)
Za górami bez lasów, w samym sercu Doliny Śmierci jest największa depresja w Ameryce Północnej, sięgająca 86 metrów poniżej poziomu morza. Miejsce to nazywa się Badwater, bowiem zawsze jest tam odrobinę wody, która raczej nie zaspokoi pragnienia ze względu na duże zasolenie podłoża. Badwater ma własne źródło ale jest to bardzo smutne źródło, którego woda nigdy nie zamieni się w strumyk, nie stanie się potokiem, czy rzeką z ujściem do oceanu. Właśnie taki jest los źródła położonego w depresji, w której nie ma ujścia poza nią samą. Myślę, że coś podobnego dzieje się z człowiekiem, którego dopadnie depresja ....
Do Badwater przyjechaliśmy tuz przed wschodem licząc na ciekawe oświetlenie, które powinno ładniej wyeksponować strukturę dna doliny, do złudzenia przypominające plaster miodu. Chyba nam się to udało i do tego jeszcze bajecznie zaczerwieniły się góry Panamint. To pasmo gór wygląda na zdjęciu jak niewinny pagórek a w rzeczywistości góry te wyrastają z depresji na wysokość 3454 m. (Telescope Peak) Ciągłość wzniesienia od podstawy wiele nie ustępuje podejściu na Mount Everest od strony płaskowyżu w Tybecie, około 4000 m. Wcale się nie dziwie, że żadnemu z nas nawet nie przyszła na myśl wspinaczka, szczególnie, że dobry posiłek po zdjęciowej sesji w Badwater był zdecydowanie bardziej atrakcyjny:-)
Dno doliny nie zawsze wyglądało jak plaster miodu. Były tez takie miejsca, które bardziej przypominały pole golfowe, na którym tylko diabeł potrafi się dobrze bawić (The Devil's Golf Course) W tych miejscach sól krystalizowała jakby była na powierzchni meteorytu. Nie miałem zamiaru grac z diabłem, ale Jerzy z Bronkiem przyjęli zaproszenie i chyba zrobili dobre wrażenie na lucyferze, bowiem nawet zezwolił im fotografować na jego włościach.
piątek, 13 maja 2011
Przyprawy z Doliny Śmierci (Stany cz.3)
Dolina Śmierci to ogromna przestrzeń, której wymiar trudno było mnie pokazać na fotografiach. Na przykład taki fragment krajobrazu równie dobrze mógłby być skadrowany w piaskownicy .
Najprościej jest wkomponować człowieka w krajobraz i od razy będzie wiadomo w jakiej skali się poruszamy. Należy tylko przestrzegać, żeby człowiek w pejzażu był bardziej przyprawą a nie głównym daniem. Pamiętam, że para widziana na tym zdjęciu porozumiewała się po francusku więc chyba stąd owe kulinarne skojarzenia.
Dla odmiany, papryka w mojej postaci. Tą przyprawę wyłapał Jerzy i wielkie dzięki za to.
A tutaj wesoły majeranek, czyli tańczący Bronek. Och jaki On był szczęśliwy. Tutaj mamy doskonały przykład jak przyprawa może zdominować potrawę :-)
A teraz wróćmy do jałowych aczkolwiek zdrowszych dań, bowiem następne zdjęcie będzie konsumowane bez pieprzu i soli.
Zrobienie szerokiego kadru o świcie z Zabriskie Point raczej nie gwarantuje czegoś oryginalnego. No cóż takich kadrów krąży tysiące po internecie, ale być tam na żywo to już jak najbardziej unikatowe przeżycie.
Podobne zdjęcie zrobił Bronek i trafnie w nim zauważył, że kolorystyka oddaje atmosferę, w której noc powoli ustępuje miejsca dniu. Charakterystyczny wierzchołek widoczny po prawej stronie, to Manly Beacon, nazwany na cześć William Manly, który w 1849 roku wyprowadził część szczęśliwców z Doliny Śmierci. Ta góra jest jak latarnia morska na pustyni, stąd też pochodzi drugi człon nazwy - Beacon. Po jej drugiej stronie jest widoczny fragment depresji (Badwater), będącej dnem doliny. Za kilka godzin będziemy po niej chodzić :-)
Dla odmiany, papryka w mojej postaci. Tą przyprawę wyłapał Jerzy i wielkie dzięki za to.
A tutaj wesoły majeranek, czyli tańczący Bronek. Och jaki On był szczęśliwy. Tutaj mamy doskonały przykład jak przyprawa może zdominować potrawę :-)
A teraz wróćmy do jałowych aczkolwiek zdrowszych dań, bowiem następne zdjęcie będzie konsumowane bez pieprzu i soli.
Zrobienie szerokiego kadru o świcie z Zabriskie Point raczej nie gwarantuje czegoś oryginalnego. No cóż takich kadrów krąży tysiące po internecie, ale być tam na żywo to już jak najbardziej unikatowe przeżycie.
wtorek, 10 maja 2011
Dolina Śmierci (Stany cz.2)
Zawsze chciałem ją zobaczyć … Dolina Śmierci to pustynia, wciśnięta poniżej poziomu morza, której gorące powietrze, cyrkulując wraca do niej z jeszcze większym impetem, podnosząc temperaturę nawet do rekordowych 57 stopni . Pomyśleć, że tak martwa dolina leży w Kaliforni, która dla wielu z nas jest wyobrażeniem o pięknym zielonym raju. O tym jak niewybaczalne jest to miejsce przekonano się w 1849 roku, kiedy grupa pionierów nie przypuszczała, ze wybrany przez nich skrót przeprawy na zachodnie krańce kontynentu sprowadzi się do walki o przeżycie i marzenie o wyjściu z miejsca, które sami nazwali Dolina Śmierci. Nie tak dawno miałem okazję przeczytać książkę "Lost in Death Valley” Connie Goldsmith, w której autorka bardzo obrazowo opisała ową tragiczną przeprawę. Po jej przeczytaniu jeszcze bardziej podziwiam tamtejszych ludzi, którzy potrafili przetrwać i radzić sobie w tak skrajnych sytuacjach. Kiedy fotografowałem krajobrazy w Dolinie Śmierci, nie zdawałem sobie sprawy, ze miejsca gdzie rozstawiałem statyw, dla nich mogły być koszmarem, miejscami w których trudno zachować człowieczeństwo. Dzisiaj Dolina Śmierci dla większość z nas jest czystą inspiracją. Zauważył to Antonioni w filmie Zabriskie Point i zauważy to prawie każdy jeśli ma tylko w sobie odrobinę wrażliwości .
Nie całe trzy godziny jazdy z Las Vegas i jesteśmy w parku narodowym Death Valley. Z godnością przywitał nas widok z Zabriskie Point. Właśnie tutaj popełniamy pierwsze kadry w Dolinie Śmierci, chociaż nie są to pierwsze nasze zdjęcia z wyprawy, bowiem Jerzy zrobił co najmniej setkę zdjęć z okna pędzącego samochodu wzdłuż autostrady US-95, wmawiając nam, ze to tylko dla rozgrzewki :-)
Moje pierwsze zdjęcie z Zabriskie Point ma tylko jedna zaletę, było pierwsze i raczej nic więcej ponadto. Najważniejsze, iż pierwsze wrażenia są bardziej konkretne i zawierają się w słowach: jest pięknie, inny świat, inny wymiar, po prostu odlot.
Wieczorem wzmógł się wiatr, który z czasem nabierał na sile. W takim miejscu wiatr ma się gdzie rozpędzić i staje się trochę dokuczliwy. Z tego powodu nawet kilka razy się przebudziłem, ale kiedy zobaczyłem nad sobą niebo usiane miliardami gwiazd to wiatr jakby ucichł.
Jest 5:30 nad ranem, słyszę jak Bronek nawołuje - herbata gotowa - a ja nie wiem czy to sen czy jawa. Kwadrans później wyruszamy fotografować świt z Zabriskie Point, ale to już w następnym odcinku.
Nie całe trzy godziny jazdy z Las Vegas i jesteśmy w parku narodowym Death Valley. Z godnością przywitał nas widok z Zabriskie Point. Właśnie tutaj popełniamy pierwsze kadry w Dolinie Śmierci, chociaż nie są to pierwsze nasze zdjęcia z wyprawy, bowiem Jerzy zrobił co najmniej setkę zdjęć z okna pędzącego samochodu wzdłuż autostrady US-95, wmawiając nam, ze to tylko dla rozgrzewki :-)
Moje pierwsze zdjęcie z Zabriskie Point ma tylko jedna zaletę, było pierwsze i raczej nic więcej ponadto. Najważniejsze, iż pierwsze wrażenia są bardziej konkretne i zawierają się w słowach: jest pięknie, inny świat, inny wymiar, po prostu odlot.
Namioty rozbiliśmy na polu biwakowym w Furnace Creek. Wcześniej dostałem namiary, na miejsce #089, które w rzeczywistości okazało się być prawdziwą oazą. Dzięki temu nawet w samo południe Jerzy mógł z gracją przygotować jajecznice i to bez kropli potu :-) Jajecznica była wyśmienita, z dużą ilością boczku i cebuli. Zdjęcie jest zasługą Bronka.
Jest 5:30 nad ranem, słyszę jak Bronek nawołuje - herbata gotowa - a ja nie wiem czy to sen czy jawa. Kwadrans później wyruszamy fotografować świt z Zabriskie Point, ale to już w następnym odcinku.
piątek, 6 maja 2011
Luźna propozycja. (Stany cz.1)
"O matko boska !!! Cudowny mail, brzmi jak bajka !!! Myślę cały czas o Twojej propozycji i wydaje mi się tak nierealna, że stwierdziłem, że muszę potwierdzić, czy byłeś świadom, tego co pisałeś i czy przypadkiem nie byłeś zbyt pijany jak to pisałeś".
Dokładnie taka była odpowiedź Jerzego na moją propozycję fotografowania Doliny Śmierci w Kalifornii, spędzenia tygodnia w parku narodowym Zion oraz błąkania się po bezdrożach północnej Arizony.
Chwile później wysłaliśmy mail do Bronka, który odpisał:"
"Super kusząca propozycja. Rozmawiałem z żoną i wstępnie jestem na tak".
Dziewieć miesięcy poźniej (24 października 2010) Jerzy z Bronkiem po niemal dobowej podroży wylądowali w Las Vegas. Żaden z nich nie wiedział jaką mi sprawił frajdę przybywając dokładnie w dniu moich imienin. Takiej paczki jeszcze nigdy z Polski nie dostałem :-)
Następnego dnia, zaopatrzyliśmy się w sprzęt biwakowy oraz prowiant po czym wyruszyliśmy w kierunku Kalifornii celem dotarcia do Doliny Śmierci. Z prowiantu to zdecydowanie najbardziej pamiętam kilkadziesiąt litrów pitnej wody, której butelki wypełniły każdy zakamarek w samochodzie. Myślę, ze cała nasza trójka bardzo się przejęła tygodniowym pobytem w najbardziej gorącym i suchym miejscu Ameryki Płn.
Przeżyliśmy Dolinę Śmierci, przetrwaliśmy strome zejście do Subway w Zion i nie zabłądziliśmy na bezdrożach Arizony. Dowodem tego jest zdjęcie zrobione w ostatnich dniach naszej przygody, gdzieś na pustyni pomiędzy Arizoną a Utah. W ramach identyfikacji, od lewej strony Bronek a prawą zamyka Jerzy. Autorem zdjęcia jest samowyzwalacz, umiejscowiony w Bronkowym aparacie, tak więc prawa autorskie raczej należą się korporacjom Sony i Zeiss, sorry Bronek :-)
Wkrótce zapraszam na następne odcinki relacji z naszej wyprawy, które sukcesywnie będą wypełniać niniejszy blog . Ta wyprawa była niczym ulotna egzystencja, którą trudno zapomnieć ze względu na niecodzienne wrażenia i doborowe towarzystwo. Przy okazji gorąco polecam Jerzego relacje z wyprawy po Stanach http://biebrzatrophy.blogspot.com/ oraz Bronkowe wrażenia, które są opisane tutaj: http://waligora.net.pl/word/
Dokładnie taka była odpowiedź Jerzego na moją propozycję fotografowania Doliny Śmierci w Kalifornii, spędzenia tygodnia w parku narodowym Zion oraz błąkania się po bezdrożach północnej Arizony.
Chwile później wysłaliśmy mail do Bronka, który odpisał:"
"Super kusząca propozycja. Rozmawiałem z żoną i wstępnie jestem na tak".
Dziewieć miesięcy poźniej (24 października 2010) Jerzy z Bronkiem po niemal dobowej podroży wylądowali w Las Vegas. Żaden z nich nie wiedział jaką mi sprawił frajdę przybywając dokładnie w dniu moich imienin. Takiej paczki jeszcze nigdy z Polski nie dostałem :-)
Następnego dnia, zaopatrzyliśmy się w sprzęt biwakowy oraz prowiant po czym wyruszyliśmy w kierunku Kalifornii celem dotarcia do Doliny Śmierci. Z prowiantu to zdecydowanie najbardziej pamiętam kilkadziesiąt litrów pitnej wody, której butelki wypełniły każdy zakamarek w samochodzie. Myślę, ze cała nasza trójka bardzo się przejęła tygodniowym pobytem w najbardziej gorącym i suchym miejscu Ameryki Płn.
Przeżyliśmy Dolinę Śmierci, przetrwaliśmy strome zejście do Subway w Zion i nie zabłądziliśmy na bezdrożach Arizony. Dowodem tego jest zdjęcie zrobione w ostatnich dniach naszej przygody, gdzieś na pustyni pomiędzy Arizoną a Utah. W ramach identyfikacji, od lewej strony Bronek a prawą zamyka Jerzy. Autorem zdjęcia jest samowyzwalacz, umiejscowiony w Bronkowym aparacie, tak więc prawa autorskie raczej należą się korporacjom Sony i Zeiss, sorry Bronek :-)
Wkrótce zapraszam na następne odcinki relacji z naszej wyprawy, które sukcesywnie będą wypełniać niniejszy blog . Ta wyprawa była niczym ulotna egzystencja, którą trudno zapomnieć ze względu na niecodzienne wrażenia i doborowe towarzystwo. Przy okazji gorąco polecam Jerzego relacje z wyprawy po Stanach http://biebrzatrophy.blogspot.com/ oraz Bronkowe wrażenia, które są opisane tutaj: http://waligora.net.pl/word/
czwartek, 5 maja 2011
Dereń i Marta
Każdej wiosny delektuje się fotografowaniem dereni, których elegancja to wysublimowany pokaz botanicznej mody. Najczęściej rosną one na obrzeżach lasu ale zdarza się, że w głębi puszczy nagle eksplodują ich kremowe płatki, które ubarwiają nasze leśne wędrówki.
Ku mej radości, moja córka Marta też zaraziła się pięknem dereni. Bywa, ze dziewczę nawet się wspina, żeby poczuć ich zapach i przy okazji skomponować dereniowy portret.
Ku mej radości, moja córka Marta też zaraziła się pięknem dereni. Bywa, ze dziewczę nawet się wspina, żeby poczuć ich zapach i przy okazji skomponować dereniowy portret.
Mój dereniowy portret powstał wieki temu i wiele lat mi zabrało, zanim znalazłem taki okaz. Marta ma niezliczone wiosny przed sobą i potrafię sobie wyobrazić jak piękny będzie jej dereń.
Subskrybuj:
Posty (Atom)