W Południowej Karolinie jest całkiem fajna plaża, na której
drzewa, a właściwie ich szkielety są zalewane podczas przypływu.
Około 3 km dzikiej plaży, bez żadnych zabudowań i asfaltowych
dróg. Na wschodnim wybrzeżu Stanów jest to najdłuższy fragment dzikiej plaży pomiędzy Bostonem a Miami, czyli na odcinku ponad 2000 km.
Jedyne dojście do niej biegnie przez tereny byłej
plantacji bawełny, o swietnośći której świadczy przepiękna
aleja dębów pokrytych epifitami.
Do samej plaży doszedłem okolu 6-tej nad ranem, temperatura
powietrza już przekraczała 30 stopni i oczywiście 100%
wilgotności. Przypływ można łatwo przewidzeń ale pogoda i dobre
światło to już loteria. Tym razem dopisało mi szczęście, bowiem
tuz po wschodzie nadchodził potężny sztorm. Trzaskałem zdjęcia
do samego końca widząc jak ściana wody i porywisty wiatr nadciąga
z nad wody. Do tej pory nie wiem jak mój aparat to przeżył, tym bardziej
chwała dla Canona za ich deszczowo-odporny sprzęt. Sam przypływ
zawsze wywołuje u mnie gęsia skórkę a jeśli on się zbiegnie ze
sztormem to uczucie strachu staje się normą. Kiedy nad Bałtykiem jest sztorm wytarczy wyjść za wydme i po strachu. Tutaj wydmy są niskie a czasami wcale ich nie ma. Kiedy jest przypływ i sztorm to woda
przelewa się do rozleglej strefy buforowej, w której rośnie
gatunek trawy odporny na zasolenie.
Drzewa zatopione w oceanie zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie.
To miejsce wyglądało nierealnie ale kiedy zrobiłem pierwsze ujecie,
widoczne na nim fale wprowadziły wyraźny chaos i strasznie
urzeczywistniły sam moment. Żeby rozmyć morskie fale,
naświetlałem klatkę prze kilka sekund. W takiej
sytuacji w sukurs przychodzi filtr, który pochłania światło niczym
czarna dziura. Kiedy się patrzy przez taki filtr to świata przez
niego nie widać i tylko długie czasy naświetlania są wstanie
wydobyć z niego obraz, w którym ruch nabiera jakby innego wymiaru. Próbowałem rożne czasy i feralne 13 sekund
okazało się najbardziej optymalne, nie zaburzając bajkowej wizji
drzew w otchłani oceanu.